Na pewne ruchy mogą pozwolić sobie tylko najwięksi, co udowodniła Beyoncé.

Nowy album pojawił się w sieci bez zapowiedzi i od pierwszej chwili zdominował wiadomości kulturalne dnia na całym świecie. „Beyoncé made my Day” – szalał Facebook, Twitter i Instagram, gdzie mnożyły się memy, opinie, a także dyskusje dotyczące formy ukazania się krążka, braku jego zapowiedzi, a obok tego także pierwsze wrażenia, które w późniejszym czasie rozwijały się w bardziej precyzyjne opinie.

Jaki może być efekt wydania albumu w taki sposób – bez, nie tylko ani jednego miesiąca, ale nawet ani jednej chwili specjalistycznych, otwartych przygotowań działań promocyjnych, bez nakręcania „szumu” oraz świadomego zaangażowania mediów w machinę napędową sukcesu? W przypadku Beyoncé efekt wygląda tak, że album w kilka godzin wspiął się na 1 miejsce list nowości albumowych iTunes w 100 krajach, w tym oczywiście także i w Polsce (informacje: Sony Music Polska, stan na 16.12.2013), a również – jak łatwo się domyśleć – cała machina promocyjna rozkręciła się jeszcze bardziej i efektowniej. Co można powiedzieć poza najprostszym, ale i najwymowniejszym: „WOW!”? Genialne zagranie marketingowe! Jesteśmy pod wrażeniem. Cały świat jest.

Album możemy podzielić na dwie płaszczyzny – jedną z nich są oczywiście utwory, pomiędzy którymi znajduje się druga: nagrania z osobistymi – czy to opiniami, czy po prostu fragmentami z życia samej artystki. Odbiorca od razu zostaje wprowadzony w klimat krążka, ponieważ już na początku ulega wrażeniu, że przysłuchuje się jakiemuś wywiadowi bądź teleturniejowi. Nie znamy szczegółów, ani kontekstu, ale i tak podświadomie dajemy się wciągnąć w „grę”– w dużej mierze jest to wynik konkretnego i ważnego pytania, które ktoś rzuca w przestrzeń: “What is your aspiration in life?”. Z ust Beyoncé pada odpowiedź “My aspiration in life would be…to be happy.”, a zaraz potem rozbrzmiewa pierwszy utwór „Pretty Hurts”.

Jak się okazuje, i jak można było się domyślać – wszystko jest ze sobą połączone. „Pretty Hurts” jest energicznym utworem, ale i z odpowiednią dawką stonowania. Wprowadza nas w płytę tak, jakby chciał dać nam czas na wniknięcie w jej klimat, oswojenie się. A co najważniejsze – jest manifestem nawołującym do zmiany wartości, którymi się kierujemy i przeciwko światu, który skupia się na byciu idealnym, wymuszając funkcjonowanie w bezdusznie tworzonych i sztucznie funkcjonujących normach – narzucanych nie tylko przez media, ale – co gorsze – też przez najbliższe środowisko jednostki – gdzie priorytetem jest powierzchowna idealność. Wyjątkowo jednoznaczny początek albumu.

Przejściem do następnego utworu okazuje się być fragment nagrania z przyznania Beyoncé – domyślamy się po młodym głosie artystki – jednej z pierwszych nagród muzycznych. Całość stopniowo rozprasza się płynnie przechodząc w kolejny utwór.

“Haunted” to bardzo charakterystyczna pozycja. W części przekazana natarczywie, jakby szybkim rytmicznym monologiem, a w części rozmyta i kierowana tylko tłem muzycznym. Intryguje i wciąga. Brzmi bardzo nowocześnie – natłok myśli i od czasu do czasu zwolnione tempo. Całość budzi niepokój, nieustanie ewoluuje, odbiorca nie ma szansy wniknąć w bezpieczny schemat, ale mimo wszystko jest wciągany w utwór na zasadzie zaciekawienia. Ludzie lubią przekraczać granice, ten utwór cały czas jest niepewny i przez to tak kuszący.

Trzecia pozycja – „Drunk In Love” z Jaz Z – specyficzne tło, trochę orientalny klimat, ale całość brzmi momentami banalnie i – mnie przynajmniej – nie zatrzymuje na dłużej. Słychać wyraźne bawienie się tłem muzycznym. Przebija się elektryka mocno wspomagana przez bas.

Blow” próbuje uwieść od pierwszych dźwięków po czym rytmicznie wciąga. Piosenka wydaje się być bardziej standardowa jeżeli chodzi o brzmienie. Jest równomiernie, słyszymy klasyczne, zrównoważone tło, jest bez zaskoczeń i wyczuwalnych eksperymentów czy to wokalnych, czy instrumentalnych.

No Angel” za to może zaskoczyć. Spokojne wprowadzenie jest tylko tłem. Zaraz potem słyszymy bardzo charakterystyczny, wysoki wokal Beyoncé. Zmienia się on przy okazji środkowej części, która jest zdecydowanie bardziej schematyczna (może kwestia chęci wyrównania utworu bądź uwypuklenia tej początkowej części wokalnej). W każdym razie utwór zostaje w pamięci głównie przez wysoki wokal, który bardzo mocno oddziałuje i wciąga tworząc mocno zmysłowy klimat.

Po koncertowym przejściu pochodzącym z trasy „The Mrs. Carter Show World Tour” mamy do czynienia z „Partition”, który na wstępie przypomina trochę styl Rihanny. Co ciekawe, w trakcie utworu słyszymy kolejny urywek zza kulis, od tego momentu piosenka nabiera całkiem innego brzmienia. Bardziej wyrazistego, z wyraźnym tłem rytmicznym i elementami, które brzmią uwodzicielsko oraz seksownie. W zasadzie słuchając tego kawałka można mieć wrażenie, że składa się on z kilku innych. Całość jest zróżnicowana, czasami mocno nieprzewidywalna, ale – i wydaje mi się, że to było najtrudniejsze w osiągnięciu – mimo wszystko, po kilku przesłuchaniach okazuje się, że wszystkie elementy naprawdę idealnie do siebie pasują.

Po chwili mocnego eksperymentowania zwalniamy tempo i mamy okazję słuchać czegoś bardziej unormowanego i łatwiejszego w „oswojeniu” – „Jealous”. I niech Was nie zmyli ponowne brzmiące trochę orientalnie wejście. To niesamowite jaki spokój płynie z tego utworu. Cóż, można być pewnym, że przez jakiś czas podświadomie będziecie sobie nucić „If you keeping your promise, I’m keeping my word”. To jeden z tych – na pierwszy rzut oka – niepozornych kawałków, po który na pewno będziecie sięgać wielokrotnie.

Przy „Rocket” pierwszy raz czujemy, że wracamy do standardowego stylu ballad Beyoncé. Jest kojąco, delikatnie i seksownie. Emocje stopniowo rosną, utwór się rozwija, lecz niestety nie tak, aby mogło nas to zaskoczyć. Jest przewidywalny, ale nie ma w tym absolutnie nic złego. To jedna z tych klasycznych uwodzicielskich pozycji w wykonaniu Beyoncé. Całość tekstowo jest mocno jednoznaczna co tylko jeszcze mocniej rozwija klimat utworu.

Wszystko wskazuje na to, że właśnie jesteśmy w tej bardziej klasycznej i delikatniejszej części płyty. Po standardowym „Rocket” wnikamy w podobny klimatycznie „Mine”, który jest wspierany przez Drake.

Osobiście wolałabym, żeby ten utwór w pełni wykonywała Beyoncé a jego całość brzmiałaby tak, jak początkowa faza. Chyba właśnie taka Beyoncé mnie osobiście najbardziej uwodzi – zwiewna, delikatna i emocjonalna. Po spokojniejszym początku utworu, pojawiają się mocniejsze dźwięki, które wg. mnie nie do końca pasują i burzą wcześniej ustanowiony porządek. Możliwe, że jest to manewr celowy mający utwór  ożywić czy  uwypuklić jego delikatniejsze tło. Mimo wszystko utwór ginie na tle innych, wydaje się być nijaki, a ostatecznie i tak najbardziej pamięta się jego wstęp – solowy fragment Beyoncé.

XO” to jeden z najciekawszych utworów na płycie. Od pierwszej chwili zwraca uwagę i sprawia, że zostaje się z nim na dłużej. Muzycznie nawiązuje trochę do początkowego„Pretty Hurts”. Tworzy fantastyczny klimat – bardzo entuzjastyczny, porywający i niewymuszony – wszystko po prostu trwa i odbiorca ma wrażenie, że całość była nagrana zupełnie spontanicznie, w chwili gdy wszyscy byli szczęśliwi, mieli ideę i świetny moment w życiu. Gdzieś w tle przewijają się czasami okrzyki tłumu czy brawa. Na początku zastosowano dość ciekawy zabieg echa wokalnego, w głosie Beyoncé  przebija się kawałek chrypki, co nadaje mu naturalności i podbija klimat „swojskości”. Całość świetnie dopieszczona przez chórki i odpowiednio zastosowane momenty wyciszenia, które podbijają dynamikę.

Myślę, że jest to jedna z tych pozycji, do których będzie się początkowo wracać najczęściej, nie wiem jednak czy na dłuższą metę szybko nie zmęczy słuchaczy bardzo ukierunkowanym klimatem. Radiowy kawałek, który pewnie dobrze przyjmie się w mediach jako singiel.

Flawless”. Charakterystyczny kawałek, obok którego nie da się przejść obojętnie. Uwagę wyjątkowo zwraca agresywny początek, który dziwi i przestawia odbiorcę na inny kanał odbierania (to naprawdę duży przeskok po spokojnych „Rocket”, „Mine” oraz po prostu pozytywnym „XO”). Jest feministycznie. Beyoncé wraz z Chimamandą Ngozi Adichie pokazują pełny wymiar kobiecego poweru – silnego, energicznego, rytmicznego. W tle od czasu do czasu słyszymy Jay Z. O ile początkowo ciężko było mi się oswoić, o tyle w tej chwili uważam, że kawałek naprawdę przyciąga i jeżeli w początkowej fazie odsłuchiwania albumu nie był jednym z tych, do których się często wracało to tyle potem mocno zyskuje i nadrabia zaległości.

Superpower” wykonywane wraz z Frankiem Oceanem jest takie, jakie mogliśmy przypuszczać, że będzie – delikatne, płynne oraz zwiewne w odbiorze i odciągające nas gdzieś w przeszłe beztroskie lata.

Heaven” od pierwszych dźwięków ucina wprowadzoną chwilę wcześniej beztroskę. Najsmutniejszy kawałek tego albumu? Chyba tak. Niesamowicie wycisza i angażuje – czy tego chcemy, czy nie.

Album kończy utwór – zapewne dla samej Beyoncé najważniejszy, bo partneruje jej tutaj nie kto inny jak jej córka, Blue Ivy. Piękna ballada, w której zwraca się uwagę wpierw na delikatność wokalu Beyoncé, a później na drżące tło instrumentalne. Ciekawy jest fakt, jak ten utwór się rozwija, a po osiągnięciu szczytowego momentu świetnie się wycisza i w naprawdę magiczny oraz bardzo sugestywny sposób kończy album.

Album wdarł się do serc odbiorców oraz na listy przebojów ogromnym szturmem. Jest pełen przeciwieństw oraz eksperymentów. Jest wielowymiarowy i nie boi łamać się dotychczasowych reguł. Pojawia się mocne tło elektryczne, specyficzne formy wokalu (szybki monolog, wysoki wokal), jest wielu gości, a przede wszystkim nie ma granic – czasami możemy mieć wrażenie, że jeden utwór jest złożony z kilku. Nie ma jednak długo czasu na zastanowienie, bo klimat albumu zmienia się z następnym kawałkiem – z zupełnie futurystycznie brzmiącego utworu jesteśmy wrzucani do klasyki – zwiewnej, delikatnej i przewidywalnej. Wracamy do schematów i poczucia bezpieczeństwa. Na chwilę łapiemy oddech. Mam wrażenie, że całość ma łączyć przeszłość z przyszłością, klasykę z nowością, bezpieczne schematy z nieznanym ryzykiem. Album zaczynamy od ukierunkowania na wartości, wyznaczenie priorytetu, a kończymy go na fragmencie z Blue Ivy. To też jest bardzo wymowne. Beyoncé jasno pokazuje, że jest kobietą pewną siebie, pewną swoich wartości, a przede wszystkim w pełni spełnioną. Myślę, że ten album otwiera nowy etap w jej twórczości – etap, w którym możemy spodziewać się wszystkiego, bo sama artystka nie musi już poruszać się w jakichkolwiek granicach – wyznaczanych przez wytwórnie, rynek, odbiorców czy cokolwiek innego. Prawda jest taka, że to ona dyktuje warunki i właśnie sobie to dobitnie uświadomiliśmy – przepraszam – zostaliśmy uświadomieni.