Piotr Madej znany jako Patrick the Pan niespełna rok temu, w zaciszu własnego pokoju nagrał znakomitą płytę, nad którą pracował i o której marzył latami. Kiedy materiał trafił w końcu do sieci, on zamiast otworzyć szampana, ze strachu przed reakcjami ludzi, pojechał do przyjaciółki na wódkę. W maju tego roku zagrał pierwszy w życiu koncert, a już w lipcu swoim występem otworzył Open’er, największy polski festiwal muzyczny. Duży sukces jak na debiutanta. Kariera Piotra nabrała tempa, ale on ani myśli zwolnić.

W rozmowie opowiedział nam m.in. o tym, dlaczego nie słucha swojej płyty, o muzycznych początkach, o zaginionych astronautach, a nawet o tym, co jest lepsze niż seks…

Przeczytałam sporo wywiadów z Tobą. Właściwie chyba wszystkie.

Cieszę się, że to zrobiłaś! Już paru wywiadów w życiu udzieliłem i muszę powiedzieć, że ludzie chcący ze mną przeprowadzić wywiad namiętnie nie czytają tych poprzednich.

A wiesz o co Cię dzisiaj nie zapytam?

O Cyrwusa?

No tak, nie zapytam o niego. Ale bądź spokojny, bo nie zadam też pytania skąd pseudonim, jakie są Twoje inspiracje muzyczne i dlaczego nie śpiewasz po polsku.

Dzięki! Nareszcie. O to chodzi! Cieszę się niezmiernie.

Za nami Twój dwukoncertowy projekt Audio Visual Experience. Skąd wziął się pomysł na to przedsięwzięcie?

Jak zbierałem pieniądze na teledysk, to siłą rzeczy zrobiłem małe zamieszanie wokół swojej osoby. Tym sposobem wiadomość dotarła do Jurka Sulikowskiego i Huberta Kaszyckiego, którzy zawodowo zajmują się wizualizacjami, videomappingiem itp. Byli zaskoczeni, że znalazł się  ktoś, kto jest w stanie nakręcić teledysk za 1200 zł. Spodobało im się to, co robię i postanowili się ze mną spotkać. Chłopaki mają zasadę, że raz w roku realizują jakiś niekomercyjny projekt, ale pod warunkiem, że robią co chcą. Uznałem, że to może być super i nie mam nic do stracenia, więc się zgodziłem. Chyba jak każdy muzyk marzyłem o takim koncercie, ale nie śniło mi się, że to może nastąpić tak szybko, a już na pewno nie na moim ósmym koncercie. Jak to dobrze ujął mój znajomy – zrobili mi Gwiazdkę w sierpniu.

A ile trwały przygotowania?

Pierwsze rozmowy zaczęły się wtedy, kiedy zbierałem pieniądze na teledysk, czyli w kwietniu, maju. To nie jest tak, że zaczęło się to jednego dnia i trwało codziennie aż do koncertu w Małopolskim Ogrodzie Sztuki, bo przecież oni też mieli swoje pozostałe projekty, a ja miałem koncerty, pracę itd. Myślę, że gdyby to tak wszystko zebrać w kupę, to tak z miesiąc, może półtorej takiej bardzo intensywnej pracy. Podzieliliśmy się, oni byli odpowiedzialni za obraz, ja za dźwięk. Na mojej głowie było, żeby przygotować smyczki, wibrafon, a przede wszystkim to najpierw znaleźć tych ludzi.

No właśnie, jak znalazłeś ekipę muzyczną, która stworzyła z Tobą te występy?

Na szczęście połowa mojego zespołu, to ludzie po szkole muzycznej, tudzież w trakcie edukacji w tym kierunku, więc to była kwestia paru telefonów. Tak znaleźli się chętni.

Zdjecie 2, fot. Bartosz Rusekfot. Bartosz Rusek

Porozmawiajmy o Twojej płycie „Something of An End”. Mówiłeś o tym, że traktowałeś album jak misję, której poświęciłeś ładnych kilka lat. Czy wypuszczając płytę do sieci, miałeś jakieś oczekiwania, nadzieje, czy chciałeś po prostu terapeutycznie „wyrzucić” to z siebie?

Ja się okropnie bałem! To był strach, kiedy kliknąłem ten ostateczny guzik odpowiedzialny za udostępnienie tego. Tym bardziej, że zrobiłem to za pomocą publicznego wydarzenia na Facebooku. Ja po prostu cały drżałem, byłem cały blady i naprawdę dawno nie czułem takich nerwów. Udostępniłem to i wyszedłem z domu, uciekłem. Skończyłem coś, nad czym pracowałem tyle czasu, nad czym myślałem wiele lat i o czym tyle marzyłem. Miewałem nawet momenty, kiedy już się pogodziłem, że ja chyba tego nie zrobię, to mnie przerasta. A tutaj nagle, tego 29 grudnia nacisnąłem „enter”… Chyba nigdy w życiu tak się nie czułem. To był strach połączony z podnieceniem, ale zarazem taka obawa przed tym, jak to będzie przyjęte. Niczego nie oczekiwałem, wypuszczając to do sieci, bo zrobiłem to dla siebie. Nie wiedziałem wtedy co ze sobą zrobić, po prostu wyszedłem z domu, poszedłem na spacer, ręce mi cały czas drżały i ostatecznie pojechałem do mojej przyjaciółki z wódką.

Czy pamiętasz ten moment, kiedy coś drgnęło i zaczęły napływać pozytywne opinie i recenzje?

Jak piłem tę wódkę, to zacząłem dostawać pierwsze telefony, że „Wow! Stary, co ty zrobiłeś?”

To szybko!

Tym bardziej, że dużo osób nie wiedziało, czym ja się zajmuję. Nie chwaliłem się tym, bo nie było się czym chwalić. Miałem nagranych może parę piosenek, z których byłem zadowolony, ale nie lubię chwalić się niczym w życiu. To były też nerwy, że wypuszczając to, dużo osób zobaczy to moje drugie ja, o którym mało kto wiedział. Zastanawiałem się, czy to zaakceptują, czy im się to spodoba i czy to jakoś zmieni podejście do mojej osoby.

A byłeś zaskoczony ich reakcją?

Tak! Do teraz jestem tym wszystkim zaskoczony, bo nikt nie napisał nic złego. Wydarzenie na Facebooku było publiczne i mógł je zobaczyć każdy, a ludzie, którzy je udostępnili, też mogli zaprosić każdego. Sęk w tym, że w komentarzach pojawiło się więcej opinii obcych, nieznanych mi ludzi, niż znajomych. Dostałem mnóstwo wiadomości prywatnych, że to co zrobiłem jest świetne, że spełniłem swoje marzenie i wszyscy powinni brać ze mnie przykład, że to jest dla nich inspirujące. Absolutnie się tego nie spodziewałem. To było coś niesamowitego.

Ale powiedz, czy publikując materiał w Internecie, miałeś zamiar dalej tworzyć, czy to dopiero reakcja ludzi i te pozytywne opinie dały Ci takiej energii i przeświadczenia, że warto, a może nawet trzeba?

Raczej dopiero reakcja ludzi, bo kiedy to wypuszczałem, miałem już tego wszystkiego absolutnie dość. Już jakby „odhaczyłem” największy cel swojego życia i ostatnie na co miałem ochotę, to nagrywać dalej. Byłem już po prostu psychicznie i fizycznie tym wszystkim zmęczony, ale już te 48 godzin po udostępnieniu, kiedy widziałem jak mnóstwo ludzi jest zachwyconych tym materiałem i, że nie pojawiła się ani jedna negatywna opinia, to mi dało takiego „kopa”, ze nawet się zastanawiałem czy nie siąść i dalej nie tworzyć.

„Robię taką muzykę, jakiej sam chciałbym słuchać” – to Twoje słowa. Czy Ty sobie włączasz czasem „Something of An End”? I jeśli tak, to co słyszysz?

Nie, absolutnie! (śmiech) Ale jeśli już, to słyszę błędy, które mógłbym poprawić, ale to podobno jest normalne. Ja nie tylko wszystko nagrywałem, ale potem jeszcze technicznie obrabiałem, miksowałem i masteringowałem, więc to chyba dopiero w trakcie tego momentu następuje takie zmęczenie, kiedy już nie możesz tego słuchać. Czasami są to dziesiątki, setki przesłuchań, żeby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu, czy wszystko pasuje i czy brzmi tak, jak chcesz żeby brzmiało. Inaczej się ma sprawa kiedy  jakaś nowa piosenka dopiero powstaje. Kiedy nagrywam szkic na dyktafon, potem sobie ją gram i śpiewam, „rzeźbię”, to wtedy jest super – to jest ekscytacja i wtedy jak najbardziej lubię tego słuchać wiele razy. Zmęczenie następuje dopiero o wiele później.

Powiedziałeś kiedyś w wywiadzie, że starasz się nie śpiewać o miłości, a to chyba złamane serce zamknęło Cię na dwa miesiące w pokoju, gdzie nagrałeś płytę…

Rzeczywiście trochę tak jest, że pierwszą piosenkę w życiu nagrałem właśnie przez złamane serce. To taki paradoks. W sumie to z perspektywy czasu jestem wdzięczny dziewczynie z liceum, że złamała mi serce, bo być może nigdy nie zacząłbym robić tego, co robię dzisiaj. Natomiast czemu nie śpiewam o miłości? Bo to obrzydliwie oklepany temat i takie trochę songwriterskie pójście na łatwiznę. Zawsze powtarzam, że jest tysiąc innych, o wiele ciekawszych tematów do zaśpiewania i do poruszenia w piosenkach, niż miłość. A z drugiej strony to nie jest tak, że nie zaśpiewam  o miłości, choćbym bardzo chciał, bo mam taką zasadę. Na płycie są dwie piosenki poświęcone tej tematyce . Twórczość człowieka powstaje w skutek jego wewnętrznych emocji. Potrzeba oddania pewnej ekspresji rodzi się z tego, co czujemy w środku. Nie mogę powiedzieć, że jestem odporny na miłość, bo nie jestem. Też miewam momenty euforii czy smutku przez miłość. To wpływa na mnie i na to jak myślę, co czuję i jak chcę to wyrażać, dlatego siłą rzeczy te piosenki o miłości są i będą w moich piosenkach, ale staram się od tego stronić, żeby to nie było nudne.

To prawda, na swoim debiucie pochylasz się nie tylko nad tematyką miłości. Śpiewasz też m.in. o eksperymentach na zwierzętach, pornografii i samotności w sieci. Co teraz zaprząta Ci głowę? Jakich opowieści możemy spodziewać się na drugiej płycie?

Na pewno będą piosenki o miłości (śmiech). Ostatnio czytałem bardzo ciekawą historię. To jest teoria spiskowa o zaginionych astronautach. Kiedy zaczynała się ekspansja kosmosu i ten szalony wyścig pomiędzy Ameryką i Rosją, oficjalnie z książek historycznych wiemy przede wszystkim o Łajce i Gagarinie, Armstrongu itp. Istnieje jednak teoria spiskowa, dość mocno udokumentowana, o dwóch włoskich braciach Judica-Cordiglia, radioamatorach, którzy wykorzystali domowej roboty antenę do podsłuchiwania komunikacji radiowej między rosyjskimi astronautami wysyłanymi w kosmos a bazą rosyjską. Jeśli wierzyć tej teorii, Rosja wysłała w kosmos o wiele więcej ludzi, niż wiemy to z książek historycznych i bardzo wiele tych osób nie wróciło nigdy na Ziemię albo wróciło w postaci spalonego pyłku.

Czy masz już tekst?

Tekst się rodzi. To mnie strasznie zafascynowało i zacząłem dużo o tym czytać, bo jeśli to prawda, to jest to okropnie romantyczne, a zarazem smutne. Najbardziej ujmująca w tym wszystkim jest historia kosmonauty, który zaczął się oddalać od orbity ziemskiej i po prostu przepadł w kosmosie. Został wystrzelony, źle coś obliczono i już nigdy nie wrócił na Ziemię. Co się z nim stało? To jest okropnie smutne. W tym momencie ten temat najbardziej mnie pochłania i na pewno napiszę o tym piosenkę albo dwie, a może nawet całą płytę poświęcę dla tych osób. Tak więc tematy dziwne, takie jak ten wrócą i tematy podstawowe, takie jak miłość też wrócą.

Kiedy zacząłeś muzykować? Kiedy sięgnąłeś po pierwszy instrument i co to było?

To była gitara, którą dostałem od rodziców na urodziny w pierwszej klasie liceum.

To dosyć późno…

Późno, tak. Znam tylko podstawy teorii muzycznych, których uczyłem się na studiach, ale jestem samoukiem. Moja przygoda z muzyką zaczęła się właśnie wtedy, w pierwszej klasie liceum, czyli jakieś osiem lat temu. Wtedy zacząłem grać pierwsze akordy na gitarze. Natomiast za pianinem usiadłem dopiero dwa i pół roku temu. Spełniłem swoje marzenie i kupiłem sobie je. Na tej płaszczyźnie też jestem samoukiem.

Masz dużą wrażliwość muzyczną. Czy Twoja rodzina jest w jakiś sposób umuzykalniona?

To mój tata zaraził mnie miłością do muzyki. Dawno temu, za studenckich czasów był dyskdżokejem w legendarnym, krakowskim klubie „Pod Jaszczurami”. Zbierał przez to mnóstwo płyt, którymi mnie „karmił” od najmłodszych lat mojego życia. Umiał też trochę grać na gitarze, więc kiedy kupił mi moją własną, to on pokazał mi pierwsze kroki. Tak więc to tata przekazał mi w genach tę ogromną miłość do muzyki.

Jakie płyty włączał Ci tata? Czego się słuchało w Twoim domu?

No Floydów [Pink Floyd – przyp.red.]! Floydów się słuchało bardzo dużo i to najbardziej pamiętam. „The Dark Side of the Moon” i „Wish You Were Here” – te dwie płyty były najważniejsze. Jeszcze Jean-Michel Jarre, szczególnie płytę „Oxygene”. Pamiętam też dużo Beatlesów czy smooth jazzu.

Chciałabym jeszcze zapytać o zespół. Płytę nagrałeś samodzielnie, ale jak wiadomo – na scenie się nie rozdwoisz. Kim są ci ludzie i jak ich znalazłeś? Pytam, ponieważ uczestnicząc w Waszych koncertach, widzę zgrany team dobrze dogadujących się młodych osobowości…

Wiedziałem, ze jeśli kiedykolwiek założę zespół, to na rolę gitarzysty wezmę Tomka Starzyka, który jest tak naprawdę jedynym dobrym gitarzystą, jakiego znam. To mój kolega z liceum. Kiedy wyszedł materiał, on tego posłuchał i spodobało mu się, więc zapytałem, czy nie chce tego ze mną grać. Powiedział, że bardzo chętnie. Z Justynem Małodobrym, czyli basistą nie znaliśmy się wcześniej, poznałem go stricte na potrzeby skompletowania zespołu, a polecił mi go mój kuzyn, który też gra w  paru zespołach. Justyn automatycznie sprowadził Adama Stępniowskiego, z którym znają się z niejednego projektu muzycznego. Początki były ciężkie, ale teraz rzeczywiście jesteśmy bardzo zgranym zespołem i absolutnie żadnej z tych osób nie zamieniłbym na kogokolwiek innego. Cieszę się, że ich mam. Jest to moja druga rodzina w tym momencie.

A jak Wam się grało na Open’erze, który zresztą otwieraliście w tym roku?

To było bardzo subtelne, kameralne otwarcie tego festiwalu. Niestety to większe otwarcie przypisywano Dawidowi Podsiadło, który grał pół godziny później i wydaje mi się, że on nam ukradł trochę publiczności, co oczywiście rozumiem i nie mam nikomu za złe. Samo uczucie wyjścia na scenę, która jest sceną największego festiwalu muzyki alternatywnej w Polsce, było czymś niesamowitym i spełnieniem moich najskrytszych marzeń. Niemniej jednak to nie był najlepszy koncert, który przyszło nam zagrać. To nie była ta czasoprzestrzeń, w której nasza muzyka smakuje najlepiej. Bo to była 16:30 w słoneczny dzień i to w pierwszy dzień, kiedy jeszcze ludzie się zjeżdżali. Zagraliśmy może dla siedemdziesięciu osób, co jest niczym przy tego formatu festiwalu – nie zmienia to jednak faktu, że zapamiętam ten dzień do końca życia.

Ale mimo wszystko jest to duże wyróżnienie dla tak młodego zespołu.

Dzięki Open’erowi zaczęliśmy się bardziej cenić. Przybyło nam sporo fanów. Nie jesteśmy już zespołem, który musi udowadniać, kim jest i że coś potrafi. Obecność na festiwalu trochę otworzyła nam drzwi. Jesteśmy traktowani bardziej poważnie. Mniej lub bardziej Patrick the Pan zaistniał w tym małym światku muzyki alternatywnej w Polsce. Tak więc to nam bardzo dużo dało.

Nie jesteś koncertowo doświadczonym muzykiem. Jak u Ciebie z tremą przed koncertami?

Przed pierwszym koncertem, w „Lizard Kingu” w Krakowie myślałem, że zemdleję. Miałem nogi jak z waty i nie mogłem spać po nocach przed koncertem. Kiedy jednak wyszedłem na scenę i zaśpiewałem pierwszą piosenkę i zobaczyłem, że to jest dobrze przyjęte,  zorientowałem się, że w sumie to super uczucie jest tak sobie stać, grać i śpiewać na tej scenie. Zaczęło mi się to podobać. Dzisiaj przed koncertami wiadomo, że jakaś trema jest, ale połączona z takim podnieceniem i ekscytacją, że zaraz wyjdę, będę grał i będzie fajnie. To jest fenomenalne uczucie. Ostatnio gadaliśmy z chłopakami z zespołu, że to jest chyba nawet lepsze niż seks (śmiech)! Natomiast ta trema jest już coraz mniejsza, w połowie okiełznana, bo ja też jestem coraz bardziej świadom tego co robię. Ale wiadomo, koncerty rządzą się swoimi prawami. Ja nigdy wcześniej nie występowałem. Koledzy z zespołu, którzy są bardziej doświadczeni w występach na żywo, pokazali mi parę sztuczek, jak sobie radzić z błędami i jak zrobić tak, żeby ludzie tego nie zauważyli.

Jak się zmieni Twój drugi album? Po utworze „Lunatique”, który zaprezentowaliście podczas Audio Visual Experience, możemy sądzić, że niezmienna pozostanie właśnie ta Wasza typowa zmienność w utworach. Bo zaczęło się spokojnie, a potem…

Rzeczywiście, pokazaliśmy trochę pazurki w tym nowym utworze. Zaczęło się „Patrickowo”, a później zmieniło się w coś, czego na pierwszej płycie nie było. Pierwsza płyta jest bardzo melancholijna, dosyć spokojna i wolna, chociaż ma też swoje ostrzejsze momenty. Chcę, żeby materiał z drugiej płyty trochę to wszystko uzupełnił, żeby pokazać na scenie te dwa rodzaje emocji. Potrafimy śpiewać ze złamanym serduszkiem, ale potrafimy się też zdenerwować i przywalić. Nie mówię, że wydamy płytę rockową, absolutnie to nie wchodzi w grę. Na drugiej płycie będzie tez dużo smutnych piosenek, ale będzie parę numerów, przynajmniej mam nadzieję, które będą takie jak „Lunatique”, czyli z kopnięciem. Natomiast ogólnie druga płyta chyba będzie trochę mroczniejsza.

I kosmiczna…

Tak, będzie kosmiczna, z astronautami.

A ile macie już materiału?

Na chwilę obecną tylko „Lunatique” jest nagrany. Stało się to na potrzeby koncertu w MOSie, żeby chłopaki posłuchali tego materiału i żebyśmy wszyscy mogli się do niego przygotować. Natomiast piosenki są gotowe, ale póki co tylko w mojej głowie. Myślę, że tak z dziewięć numerów mam przygotowanych, muszę tylko siąść i je nagrać. Ale nie spieszy mi się z tym. Promocja pierwszej płyty jeszcze nie jest zakończona. Niemniej jednak chciałbym wydać drugi album już na wiosnę przyszłego roku.

Dzięki za rozmowę i do zobaczenia w trasie.

Dzięki, do zobaczenia.