Najlepszym sposobem na jesienną szarugę jest jazz! Metodę tę stosuję od paru lat i polecam każdemu. Miło jest posłuchać znanych i lubianych standardów, ale największą uciechę sprawia jakaś nowość. Tegoroczną nowością i odkryciem będzie dla mnie niewątpliwie album „Be Good” Gregory’ego Portera.

Bez przepychu i sztucznych udziwnień Gregory Porter powraca do muzycznych korzeni, czyli żywych instrumentów i naturalności. Nic odkrywczego, ale niezwykle poszukiwanego i cenionego w dzisiejszych czasach. W jego przypadku sprawdza się znane powiedzenie: „Mniej znaczy Więcej”.

Muzyka Portera to łagodne i kojące brzmienia. Prawdziwym wyzwaniem jest stworzenie melodii przystępnych dla słuchaczy, które nie będą sztampowe i pretensjonalne. Porter wyzwaniu temu podołał i to w wyśmienitym stylu.

Na albumie usłyszymy tradycyjne brzmienia jazzu, bluesa, soulu, fusion okraszone nutką romantyzmu, ale to co najważniejsze i pożądane… w jego muzyce jest miejsce i czas na odrobinę frywolnej zabawy z dźwiękami typowej dla występów na żywo.

Nie sposób nie wspomnieć o wokalu Gregorego. W jego stylu śpiewania i barwie głosu słychać swoistą nonszalancję oraz swobodę. Odczuć można każdą emocję. Nie dziwi, więc brak chórków na płycie. Artystę charakteryzuje dojrzałość i pełna świadomość swojego wokalu, najlepszym przykładem jest brawurowe wykonanie nieśmiertelnego „God Bless The Child”. Na marginesie ilu jest wokalistów, którzy odważyli się umieścić na krążku utwór a capella?

„Be Good” to kwintesencja jazzu. Mając na myśli współczesny, wokalny jazz to Gregory Porter powinien wysunąć się na prowadzenie, detronizując Michaela Buble, czy Melody Gardot, którzy tak naprawdę tworzą pop, a określenie ich muzykami jazzowymi to jedynie chwyt marketingowy.

Tak więc, idealnym sposobem na jesienne przygnębienie będzie „Be Good” Gregorego Portera. Na koniec nie pozostaje mi nic innego, jak zostawić Cię czytelniku z przesłaniem: „BE GOOD”