Na polski rynek trafiła płyta zespołu Beirut “Rip Tide”. Jest to pierwszy od dwóch lat longplay zespołu. Muzycy pod przywództwem Zacha Condona wracają z nowym materiałem. Dzisiaj znajdują się u nas na tapecie. Tyle tytułem wstępu.

Osobiście jestem wielkim fanem zespołu, więc ktoś może zarzucić mi brak obiektywizmu przy próbie zrecenzowania tej płyty. Zapewniam, że będę bardzo obiektywny. Od czego zacząć, zespół kazał fanom czekać blisko 2 lata na swój nowy krążek. Warto było? Moim zdaniem jak najbardziej tak, płyta wraca do korzeni zespołu…początek nawiązuje do debiutanckiego krążka (“Gulag Orkestar” – 2006 przyp. red.) jednak nie jest to już ten sam zespół, którym zachwycałem się pięć lat temu. Z płytą “Rip Tide” jest inaczej, po pierwsze trzeba się bardzo dokładnie w nią wsłuchać, po drugie nie porywa już tak bardzo jak poprzednie krążki. Mimo to muzycznie jest bardzo ciekawie, można powiedzieć standardowo jak na Beirut, ale mimo tego po trzecim, czwartym przesłuchaniu stwierdzasz płyta jest dobra.

Nie doskonała, nie powala, ale utrzymana na poziomie. Moją uwagę przykuły “A Candle’s Fire”, “Santa Fe” oraz tytułowy “The Rip Tide”. Ciekawy jestem Waszego zdania odnośnie płyty Beirutu, nie chce Was do niej zniechęcać, bądź namiętnie nakłaniać. Nie mam takiego celu, jednak uważam, że po ten krążek powinien sięgnąć świadomy meloman, który zna, albo chociaż słyszał o samym zespole, aby się nie rozczarować.  Osobiście polecam Wam płytę – miłego słuchania.