Potworny tłok. Wejście na rynek główny w Rzeszowie zostało tak zorganizowane, że dla wchodzących i wychodzących służył wąski, zaledwie kilku metrowy, przesmyk między ustawionymi wszędzie bramkami. Ścisk więc niemiłosierny, przepychanina i nerwowa atmosfera. Chyba całe miasto wyległo na ulice, młodzi, starzy, mali, duzi, wszyscy tak samo podekscytowani. Gdy docierałem na rynek ze sceny dobiegał powtarzany w nieskończoność refren hitu pierwszego zespołu Enej „dobry dzień, dobry dzień, to twoje radio, hello, hello…”.

Jeszcze ten cały nieszczęsny Enej nie skończył, a lunęło. I to na dobre. Perspektywa stania w deszczu na koncertach Wilków, Patrycji Markowskiej i Maleńczuka nie wydawała się nadto kusząca. Więc w tył zwrot, znowu przez ten przesmyk, ale teraz z innej strony i biegiem do knajpy się czegoś napić.

Szybko spłynął czas na miłej pogawędce. Zrobiła się nagle 22 i ruszać trzeba było z powrotem w te nieprzebrane zastępy ludzkiej masy, co by nie przegapić początku koncertu Morcheeby. Tym razem inną trasą. Miejscowy kolega, znający każdy rzeszowski zakamarek jak własną kieszeń, wprowadził nas na rynek poprzez kazamata jakieś knajpy.

Trzeba przyznać, że scena prezentowała się okazale. Wielka, doskonale oświetlona. Przypominająca kształtem stadion – przynajmniej w zamierzeniu autorów projektu. Niestety należało patrzeć nie tylko w kierunku sceny, lecz także pod nogi, pod którymi walały się setki butelek po różnej maści trunkach. Opróżnione butelki pozostały nie bez wpływu na całą to człowieczą chmarę. Miny w większości były już niewyraźne, słowo bełkotliwe, a chód niepewny. Innymi słowy – zabawa na całego.

Morcheeba dopiero się instalowała. Na scenie Przemysław Babiarz z jakąś, nomen omen, babą. Trzeba było jakoś przeboleć tę ich nieskładną polsko-angielsko-ukraińską paplaninę. Nie zabrakło oczywiście wspominek o czasach świetności polskiej piłki – o Lacie, Bońku i Kaziu Deynie.

W pewnym momencie Babiarz ucichł, światła przygasły, a na scenie pojawiła się długo oczekiwana gwiazda wieczoru – Morcheeba. Zaczęli dwoma numerami z ich drugiej płyty Big Calm – „The Sea”  oraz „Friction”. A brzmienie naprawdę dobre! Przestrzenne, klarowne, wystarczająco głośne. W tle za muzykami ekran, na którym wyświetlana była wizualizacja dźwięku.

Przyjemności audiowizualnych dostarczał tego wieczoru nie tylko inżynier dźwięku i obrazu, ale i sam zespół, który wypadł bardzo dobrze. Nie zabrakło największych radiowych hitów – jak „Otherwise” czy bisowy „Rome wasn’t build in a day”. Morcheebowcy sprawiali wrażenie wypoczętych i pełnych ochoty do gry. Przyjemnie się ich słucha i na nich patrzy. Wydają się uwielbiać swoją muzykę, wspólną grę, ewidentnie między nimi jakaś chemia jest.

Sama Skye Edwards poza tym że śpiewa i wygląda czarująco, to postać tak sympatyczna, że miło się człowiekowi na duchu robi. Ma świetny kontakt z publicznością, z dużym wdziękiem zachęcała do wspólnej zabawy. Śpiewania kawałków, skakania, okrzyków. Pod koniec koncertu, przed utworem „Be Yourself” zdjęła buty (szpilki) żeby sama móc poskakać.

Koncert nie będąc za długim ani za krótkim, pozostawił zebranych w dobrych nastrojach, pełnych pozytywnego wigoru i optymizmu. Występ Morcheeby sprawił wiele przyjemności, aż można było zupełnie zapomnieć o wszystkich wcześniejszych niedoskonałościach wieczoru.

fot. oficjalna strona