Na ten dzień czekałem odkąd złapałem bakcyla na muzykę soul. Po wielu latach wreszcie się doczekałem. Królowa soulu odwiedziła moje miasto.

Już na miejscu, na Wrocławskiej Wyspie Słodowej, gdy przekraczałem bramkę,  usłyszałem że nastąpiły zmiany w programie. Rozpoczęcie koncertu zostało przesunięte o pół godziny. Norma jeśli chodzi o wydarzenia muzyczne w naszym kraju.  O 19:30 na scenę wyszła Marika z zespołem. Nie jestem wielkim miłośnikiem twórczości tej pani, ale kilka utworów znam, i nawet mi się podobają. Odtwarzane z płyty, w zaciszu domowym. Na żywo Marika nudziła. Zainteresowanie jej występem było niewielkie, i z każdą chwilą malało. Każdy kolejny numer był podobny do poprzedniego, a chwilami bez znajomości tekstów nie dało się zrozumieć o czym śpiewa „polska królowa soul”, jak ochrzcił ją konferansjer.  Dziewczyna miała pecha, i jej śpiewaniu nie sprzyjała także aura. W trakcie koncertu zaczęła padać mżawka, by na sam jego koniec przejść w ulewę.

Nie powinno się oceniać ludzi po wyglądzie, w końcu to nie szata zdobi człowieka, ale przedstawicieli show  biznesu się to nie tyczy. Marika miała na sobie cudaczny strój, coś pomiędzy kosmicznymi przebraniami Róisín Murphy a scenicznym image Britney Spears . Dopiero gdy zrzuciła okrycie wierzchnie, zaczęła przypominać samą siebie.

Support nie trwał dzięki bogu długo, i po niespełna godzinie Marika zeszła ze sceny. Tłum zgęstniał. Wszyscy wyczekiwali gwiazdy wieczoru. Deszcz padał coraz mocniej, a czas oczekiwania ciągnął się niemiłosiernie, osiągając w końcu godzinę i czterdzieści pięć minut.  W miedzy czasie na scenie pojawił się DJ, a deszcz ustał. Zebrani ożywili się troszkę, podrygując do puszczanych przez DJ sampli. Początkowe miłe i mniej lub bardziej związane z koncertem fragmenty utworów Amy Winehouse, Michela Jacksona, Prince i wielu innych, niepostrzeżenie przeszły w tandetne techno, wywołując wśród  widzów słuszne niezadowolenie.

W końcu jeden za drugim zaczęli pojawiać się muzycy, a na końcu na scenę wyszła ONA. Erykah Badu. Z marszu rozbroiła wszystkich przepraszając za spóźnienie.  Jej występ był dokładnie zaplanowany i przemyślany w każdym, nawet najdrobniejszym calu. Już od pierwszych taktów piosenki powitalnej, którą Erykah śpiewa na każdym niemal koncercie, zaczarowała widownię.  Wspaniale dogadywała się z widownią, prowadzą niewyszukane dyskusje z fanami. Na koniec Badu zaskoczyła wszystkich schodząc ze sceny wprost do swoich fanów, ściskając im dłonie i podając mikrofon by na  chwilę zamienili się z nią miejscami. Gest ten został przyjęty oklaskami i spontanicznymi wyznaniami miłości.

Czające się gdzieś wewnątrz mnie obawy o zbyt pościelowe aranżacje, okazały się bezpodstawne.  Tak jak na poprzednich dwóch koncertach zaśpiewała po trochu z każdej płyty, kilkakrotnie powracając do najlepszej ( jak słusznie uważa kolega Mateusz), czyli Baduizmu. Właśnie z tego krążka pochodzi mój faworyt tego wieczora, CertainlyBadu cała była muzyką. Tańczyła, grała na Mpc i innych przeszkadzajkach. Obowiązkowo pojawiły się też elementy pantomimy w wykonaniu królowej. Było to  niesamowite przeżycie, które prędko się nie powtórzy.

Podsumowując, ogólnie wieczór wypadł na plus. Kilka godzin stania w deszczu by przez półtorej godziny posłuchać na żywo bogini to niewielkie poświęcenie. Dobrze by jednak było gdyby organizatorzy postarali się przy okazji kolejnych koncertów, by nie było tak długich przestojów.